Wydawałoby się, że na temat specyfiki pracy ochotniczych straży pożarnych wiemy już wszystko. Wiemy sporo, ale na co dzień nie zastanawiamy się pewnie nad tym, że charakter działań ochotników z Podkarpacia różni się od aktywności druhów z Wybrzeża. My przyjrzeliśmy się ostatnio Ochotniczej Straży Pożarnej w Stegnie w powiecie nowodworskim w województwie pomorskim – jednostce znad samego morza.
Istnieją od 1945 r. – powstali tuż po wojnie, dlatego też przejęli część niemieckich sprzętów. Pierwszy wóz bojowy był niemieckiej produkcji, miał motopompę, a remiza mieściła się w budynku po remizie niemieckiej. Potem trochę musieli się tułać. Kolejne remizy mieściły się w budynku po magazynach nawozowych, później w budynku po zakładach metalowych. Dziś mają pięć boksów garażowych, a w nich pięć wozów: ciężkiego jelcza, średniego stara, wóz do ratownictwa technicznego, osiemnastometrowy wysięgnik i samochód operacyjny marki Volkswagen. Czy zdarzyło się, że na akcję wyjechało wszystkie pięć samochodów?
– Takiego przypadku nie mieliśmy, wyjeżdżają dwa, czasem trzy. Jeśli jest pożar budynku mieszkalnego, jadą dwa bojowe plus wysięgnik. Jeśli wypadek – ratownictwo techniczne i gaśniczy – wyjaśnia Ryszard Żak, prezes straży.
Mają 25 przeszkolonych ratowników. Ciągle też pojawiają się nowi ochotnicy, więc szkolenie odbywa się w stegieńskiej jednostce niemal cały czas. Do zdarzeń w samym morzu nie jeżdżą, ale jak mówi Ryszard Żak, jeżdżą do wszystkiego – „od kotka ściąganego z drzewa do pożaru”. Najdziwniejsze zdarzenie z ostatnich lat?
– Łapanie bobrów na plaży. Przy ujściu Wisły są jeziorka, a w tych jeziorkach zagnieździły się bobry. Kiedy przychodzi wysoka woda na Wiśle, zgarnia te zwierzaki i zabiera na plażę. Spacerowicze zgłaszają nam, my jedziemy, łapiemy je i odwozimy do jeziorka. Musi wtedy wyjechać wóz gaśniczy, ale możemy też wyjechać „operacyjnym”. Wszystko zależy od warunków, bo przecież mamy wydmy. Trzeba wtedy wozu, który poradzi sobie z piaskiem – śmieje się prezes.
Kiedy rozmawialiśmy z prezesem, reszta ochotników właśnie wyjeżdżała do zabezpieczenia likwidacji zarażonej pasieki pszczół na prywatnej posesji. Owady to w ogóle główny powód ostatnich wyjazdów stegieńskiej OSP. Ale najtrudniejsze i całkiem częste są podtopienia wywołane tzw. cofką. W okolicy jest trochę rzek. Kiedy zacznie wiać silny północno-zachodni wiatr, cofa wodę z morza do Zalewu Wiślanego, Wisły i jej dopływów. Woda zalewa okoliczne pola i gospodarstwa. Dlatego noszenie worków z piaskiem to częste interwencje nadmorskich straży pożarnych. Często też interweniują w zdarzeniach, których uczestnikami są turyści.
– Zdarzy się czasem wyciek paliwa z samochodu na parkingu. Trzeba wtedy to zabezpieczyć. Końce weekendów to częste kolizje powodowane przez podróżujących. I często też jeździmy na akcje poszukiwawcze. Gubią się dzieci turystów albo te uczestniczące w koloniach, bo swoi znają te tereny. Trzy lata temu szukaliśmy chłopaczka. Miał się oddalić do lasu. Przeczesaliśmy las, tymczasem okazało się, że zasnął w krzakach na terenie ośrodka. A my po lesie cztery godziny chodziliśmy – wspomina prezes.
Chętnie przyjmują nowych, drzwi jednostki, jak mówi prezes, są otwarte dla każdego, byleby był mobilny. Kobiety też się udzielają, ale częściej w działaniach „reprezentacyjnych”. Czy siły do pracy czerpią z ryb? Niekoniecznie, mówią, że ryba droga, więc raczej na nią nie chodzą. Czasem kupią trochę od rybaków.
Karolina Kasperek