Winnice w Polsce
Z winem kojarzymy w Polsce Lublin, Kazimierz nad Wisłą i Zieloną Górę. Przychodzą nam do głowy tereny nad Wisłą, ale raczej na południu Polski. Tymczasem w średniowieczu winnice w Polsce były nie tylko w takim Poznaniu, ale nawet pod Elblągiem. Dlatego dziwić mogą szpalery winorośli, które zobaczy z drogi gminnej turysta poruszający się w okolicach Żnina.
– W Szubinie jest ulica Winnica. Biegnie wzdłuż rzeki, dziś może nawet bardziej cieku wodnego. Jest tam skarpa, droga, wiemy, że były tam dawniej sadzone winorośle. A jeśli chodzi o nasze miejsce... Nie jesteśmy blisko Wisły, ale mamy za to Wzgórza Wilczkowskie i bezpośrednie sąsiedztwo jeziora. To tworzy świetny mikroklimat, także dzięki wielkości zbiornika. Mamy tu rześkie powietrze, a zimą tworzą się mgły dzięki różnicy temperatur. W węgierskim Tokaju winnice ciągną sie wzdłuż rzeki Cisy – opowiada Agnieszka Siadak.
Jak właściciele winnicy na Kujawach przeciwdziałają przymrozkom?
Agnieszka boi się, że kiedyś przyjdzie dzień, kiedy późny przygruntowy przymrozek w kwietniu, a nawet maju zniszczy im winogrona. Żeby temu zapobiec, swoje winorośle prowadzą na drucie na wysokości 75 cm nad ziemią. Późne przymrozki potrafią przyprawić o zwiędnięcie i sczernienie liści nawet na wysokość 50 cm. W winnicach na podmokłych terenach właściciele prowadzą pnie nawet półtora metra nad ziemią.
Historia powstania winnicy w Wilczkowie
Siadakowie zasiedlają Wilczkowo ponoć jakieś 400 lat. To pierwsze, jak mówi właścicielka Winnicy Ireny, nazwisko wzmiankowane w tej wsi. Dziś Agnieszka i Marcin, oboje w okolicach czterdziestki, mieszkają w gospodarstwie, które jako goły kawałek ziemi zakupił pradziadek Marcina. Agnieszka jako dziecko wychowywała się w gospodarstwie dziadków, a potem zamieszkała z rodziną w mieście.
Oboje skończyli technikum rolnicze w Gąsawie. Potem ona poszła na ochronę środowiska w Bydgoszczy, Marcin zaczął studia, ale nie ukończył ich. Poznali się w szkole średniej i niedługo potem pobrali. Zamieszkali na Marcinowej niczym nieobrośniętej działce, w starym domu. Nawet przez myśl im nie przeszło, że kiedyś założą tam winnicę.
– Chcieliśmy uprawiać warzywa. Sadziliśmy je aż pod samym domem. Pamiętam ziemniaki. Jesienią przerabiałam całe ich tony. Potem dołożyliśmy do tego buraki i marchew. Marchew sprzedawaliśmy w różnych miejscach, szła nawet do Marwitu, na soki jednodniowe, na Bobo Fruty. Wiedzieliśmy jednak, że nie mamy do takiej uprawy przystosowanego gospodarstwa, więc stwierdziliśmy, że nie ma sensu w to brnąć. Próbowaliśmy się z tego utrzymać, ale się nie dawało. Starczało ledwo na bułkę i opłaty. Nie było nas stać na postawienie żadnego nowego budynku – opowiada Agnieszka.
Od czego zaczęła się uprawa winogron u Siadaków?
Gospodarzyli na małym kawałku ziemi po pradziadku i postanowili pójść do pracy na etaty. Marcin pracował w pobliskich zakładach, w tym na zmiany jako spawacz w Bydgoszczy. Agnieszka była kadrową i informatykiem w Brico. Po nocach zawoziła Marcina do pracy albo odbierała z niej. Wino ani im było w głowie. I w przenośni, i dosłownie. W 2003 roku, tuż po tym, jak Siadakowie zamieszkali w starym domu, z sentymentu wybrali się na Polagrę do Poznania. Przywieźli z niej wtedy kilka sadzonek winorośli, to były pierwsze rośliny, które posadzili na nowej ziemi. Jednak ich winnica zaczęła się inaczej, wręcz anegdotycznie.
– W 2010 roku urodziła się nam trzecia córka – Urszula. Byliśmy tuż przed trzydziestką. I to był moment, kiedy pierwszy raz w życiu próbowaliśmy alkohol. Wcześniej żadne z nas nigdy nie piło. Nawet na naszym weselu ani kropli. Nie, nie ślubowaliśmy niczego. Nie mieliśmy potrzeby, alkohol nas nie interesował. Odwiedzili nas znajomi. Pomogliśmy im wcześniej w pewien sposób, a oni w podziękowaniu przynieśli butelkę wina. Marka, szczep czy hasło „półsłodkie” czy „wytrawne” nic nam nie mówiły. Przyjęliśmy, bo to był prezent od szczególnej przyjaciółki – mówi Agnieszka.
{embed-gallery-1_class}{embed-gallery-1}389984{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389985{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389986{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389987{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389988{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389989{/embed-gallery-1}{embed-gallery-1}389991{/embed-gallery-1}{/embed-gallery-1_class}
Rozwój winnicy rozpoczął się od degustacji win
Siadakowie podziękowali i wstawili podarowanego czeskiego rieslinga – białe wino – do lodówki. Było trawiaste, miało zielonkawą poświatę. Dopiero po latach Agnieszka dowiedziała się, że świadczyło to o wczesnym zbiorze winogron. Otworzyli butelkę po kilku tygodniach.
– To był nasz pierwszy alkohol w życiu. Nie do końca nam smakowało, wydawało się zbyt kwaśne. Jednak zdawaliśmy sobie też sprawę z tego, że nie znamy się, więc pewnie dlatego. W końcu pije się czasem kwaśne napoje, a jednak nam smakują. Ja uwielbiam sok z cytryny czy grejpfruty. Nie zraziliśmy się, a mąż powiedział, że są też inne wina, a ludzie tak w ogóle je piją i to jest coś dla ludzi. Że poszukamy czegoś innego – wspominają.
Wiedzieli, że nie należy szukać w dyskontach. Pierwsze kroki skierowali do sklepu z winami w Żninie. Poprosili o coś dobrego, czerwonego, półsłodkiego i półwytrawnego. W domu okazało się, że to półwytrawne smakuje im bardziej. Chwilę później gustowali już niemal wyłącznie w wytrawnych.
Zaczęli gromadzić literaturę, uczyć się o winie i uprawie winorośli. Agnieszka dowiedziała się, że na temat produkcji wina krąży wiele mitów, a Internet nie zawsze mówi prawdę. Marcin w międzyczasie pracował kilka lat w Danii. Dzięki temu stać ich było na to, by dojrzewający w obojgu plan o winnicy wcielić w życie. W 2015 roku zaczęli zakładać winnicę. Dziś mają obsadzone 4 ha.
– Jeździliśmy na szkolenia. Najpierw na Węgrzech. Potem byliśmy we Wrocławiu, w którym rozpoczęłam też roczne studia podyplomowe z winiarstwa. Do teraz szkolimy się na zajęciach organizowanych przez tamtejszy Uniwersytet Przyrodniczy. Byliśmy na warsztatach somelierskich w Hotelu Plaza we Wrocławiu – uczyliśmy się, jak chłodzić wino, w jakich kieliszkach i jak podawać – wspomina Agnieszka.
Jakie odmiany winogorna rosną w winnicy Siadaków?
W trzech rzędach posadzili odmianę „Marchal Foch”, czyli marszałka Focha – odmianę czerwoną, francuską. W trzech kolejnych jest Solaris, czyli niemiecka biała odmiana. Następne trzy to Kristal – również białe winogrono. Potem dziewięć rzędów francuskiego czerwonego Leona, podobnego do marszałka, ale z większą dozą orzecha włoskiego. Za domem mają piętnaście rzędów Swinson red. To różowa odmiana deserowa i na trunek. Połowę parceli zajmuje niemiecki Regent. Na ich winie nie znajdziecie jednak nazw szczepów.
– Na etykietach mamy „Kristi” i „Solano”. Póki co, jak większość winiarzy w Polsce, nie zrobiliśmy certyfikacji. Po to trzeba się zgłosić do specjalnego urzędu i sporo zapłacić. Wtedy można umieścić na winie nazwę szczepu. Bez certyfikatu możemy jedynie posługiwać się jakąś wariacją jego nazwy. Robimy wina jednoszczepowe, więc łatwiej je nazywać – wyjaśniają Siadakowie.
Skąd wzięła się nazwa winnicy "Irena"?
W ciągu kilku lat kompletowali urządzenia – z Węgier przywieźli prasę, kupili korkownicę i zbiorniki. Pierwsze butelki wyprodukowali w 2018 roku. Wtedy zamknęli 1400 litrów trunku w 2000 butelek. Więcej było czerwonego. Dziś produkują około 10 tys. litrów wina rocznie. Rok gospodarczy w winnicy zaczyna się w sierpniu – to czas na załatwianie dokumentów. Zbiór zaczyna się we wrześniu.
– Często w połowie, ale w zeszłym roku zaczęliśmy 9. Mieliśmy bardzo dużo Solarisa. Było pięć etapów tego zbioru, więc wyszło pięć różnych win. Różnicę w bukiecie powoduje nawet to, że jeden rząd jest trochę wyżej, drugi niżej. Ale jeszcze nie potrafimy rozróżnić takich niuansów. Ostatnie grona, czerwone, zrywamy na początku listopada. W zeszłym roku nie robiliśmy selekcji w czerwonych – jest konieczna, żeby osiągnąć bardziej skoncentrowany miąższ. Wojna wywołała komplikacje. Ale i tak wyszło niezłe to wino – cieszy się Agnieszka.
Pieniądze ze sprzedaży wina cały czas inwestują. Agnieszka mówi, że wciąż jeżdżą starym volvo. Sprzedają butelki prywatnym klientom, którzy są z nimi już kilka lat, turystom i mieszkańcom okolicy, którzy przyjeżdżają do nich na pikniki. Wino z Ireny ląduje w kilku hotelach i restauracjach, w tym w pobliskim pałacu w Lubostroniu. No właśnie – z Ireny. Skąd ta nazwa?
– Nie chcieliśmy nazywać winnicy „Wilczkowska”, „Pałuki” czy od nazwiska. Mąż ma 84-letnią ciocię, pannę, która mieszka w jego rodzinnym domu. Jest cudownym człowiekiem, zawsze nas dopingowała, zawsze wierzyła w sukces tej winnicy. Była idealną osobą na patronkę. Na cześć cioci daliśmy winnicy nazwę Irena – mówią Agnieszka i Marcin.
Swoje wina sprzedają już bydgoszczanom, teraz chcieliby też poznaniakom i Wielkopolanom. Nie będzie z tym problemu, bo lekko schłodzone kristi słodko orzeźwia w upale. A „czerwony marszałek” poopowiada nam o gorącym lecie, kiedy usiądziemy z książką w chłodny jesienny wieczór.
Karolina Kasperek