Bodzanów powódźKarolina Kasperek
StoryEditorWieś i rodzina

Bodzanów - wieś pod wielką wodą [REPORTAŻ]

13.10.2024., 12:00h

Powódź odmieniona przez wszystkie przypadki przeszła przez miasta i media. W tych drugich słychać było o obronieniu się wielkich aglomeracji i dramacie miasteczek, ale niewiele o wsiach. Poza obecnym w mediach Jarnołtówkiem ucierpiało jednak wiele innych wiosek. Jedną z nich jest Bodzanów.

Obraz Bodzanowa po powodzi

Droga do Nysy spokojna i malownicza. Tuż przed miastem – większe roboty drogowe. Ot, jak wszędzie w Polsce. Tylko tuż za Nysą krajobraz jakiś trochę inny. W Podkamieniu, Polskim i Nowym Świętowie przed domami hałdy mebli, desek i sprzętów. Między wsiami – pola kukurydzy. O tej porze roku zwykle unosi się w powietrzu słodko-dymny zapach. Nie ma go, za to czuć butwiejącym drewnem i szuwarami. Po chwili w dole widać domy Bodzanowa – wios­ki w dolinie. W jednej z dojazdowych dróg ruch spowalniają przemieszczające się co chwila wojskowe ciężarówki, naczepy z piaskiem i koparki. Jedziemy do Agnieszki Stępień – sołtyski, która mimo zaawansowanej ciąży dowodzi podnoszeniem wsi z gruzów. Niełatwo się dostać do ich domu – płynący wzdłuż wsi potoczek, który dwa tygodnie wcześniej zamienił się w rwącą rzekę, zerwał spory margines asfaltu z drogi. Z ciężarówkami trzeba się mijać ostrożnie.

image
Bodzanów powódź
FOTO: Karolina Kasperek

Kukurydza zalana przez powódź

Przed bramą stosy butelek z wodą, na podwórku – podobnie. W Bodzanowie, jak w wielu innych miejscach, wolno teraz pić tylko wodę butelkowaną. Kręcą się kobiety, mężczyźni w spodniach moro, jakiś wolontariusz, jacyś harcerze. Na ganku Anna z sąsiadką, które zagaduję.

– Mąż zaraz przyjdzie, to opowie. On się polami zajmuje, ja domem i dziećmi. Pola? My, proszę pani, nie mamy kukurydzy do koszenia! My mamy na polach pralki, kłody, wersalki! Martwimy się, co będzie, bo z tego są pieniądze na cały rok. Ktoś powie: „Bo wam domu nie zalało, tylko piwnicę i trochę korytarza”. A ja mówię: „Co z tego, kiedy my z tej kukurydzy mieliśmy cały rok żyć?”. Ktoś dom wyremontuje i pójdzie do miasteczka czy miasta do pracy. A my? Te pola to nasza praca i zarobek – mówi Anna.

To się wydarzyło 14 wrześ­nia. Była niedziela. Nie było ulewnego deszczu, bo wtedy by się naprawdę obawiali. Padało jak zawsze.

– Zaczęło się o 6.00 rano. Woda lała się nam przez wieś do 21.00. Tu mały strumyk mamy, a dalej, za wsią jest większa rzeka – Biała Głuchołaska. Zrobiła się z tego jedna wielka rwąca rzeka na szerokość wsi! Pół metra więcej z każdą godziną. Dokąd by pani miała wodę? Gdzieś do pasa – mówią mieszkanki, rysując sceny znane mi dotąd tylko z katastroficznych filmów.

Podobno szum był taki, że dzieci budziły się, biegły do okien i przez chwilę miały wrażenie, że są nad morzem. U Piotra spadło 350 litrów na metr.

Woda w Bodzanowie sięgała pierwszego piętra domów

Człowiek zaczyna wierzyć tym słowom, kiedy patrzy na ciąg domów po drugiej stronie właściwie nieistniejącej ulicy. Zamiast niej przez wieś biegnie teraz jeden długi wąwóz pełen szlamu. A na domach ciemniejszy odcień tynku, tak mniej więcej od parapetów w dół. To w wyżej położonych domach, bo moi rozmówcy mówią, że niektórzy sąsiedzi mieli wodę podchodzącą pod pierwsze piętro. Kilka osób śmigłowce ewakuowały z dachów. Mówią, że nie ma porównania z 1997 rokiem. Wtedy wody było zdecydowanie mniej.

image
Główna ulica Bodzanowa. Tędy płynęła rwąca rzeka rozciągająca się za wieś. O zatrważającym jej poziomie mówi ślad na ścianie domu
FOTO: Karolina Kasperek

– Mamy z żoną 60 ha, łącznie z dzierżawami. Uprawiamy pszenicę, jęczmień jary, ziemniaki no i w tym roku połowę areału zajęła nam kukurydza. Jęczmień ozimy nam nie wyszedł, trzeba było go zlikwidować. No to poszliśmy w kukurydzę. Połowa tej kukurydzy rosła tam, gdzie rzeka. Woda wszystko wymiotła, zostały może 2–3 ha. Ale nie wiem, czy pozwolą nam to zebrać. Jeszcze nie byłem w urzędzie. Przyjdą, zbadają i pewnie okaże się, że wszystko do utylizacji. To jeszcze nic. Woda naniosła na te pola kamienie, korzenie, bele drzewa, lodówki, pralki, wersalki... Tuż za czeską granicą mamy fabrykę plastiku. Zobaczy pani, ile plastikowych sanek naniosło. Straty? Te 10 ha stracone..., niech będzie 12 ton z hektara... wychodzi jakieś 70 tys. zł. A koszty poniesione. Mamy troje dzieci i żyjemy tylko z gospodarstwa – mówi Piotr Gargol, mąż Anny.

Dodaje, że woda niosła ze sobą nie tylko przedmioty. Płynęły z nią też martwe już zwierzęta. Pokazują zdjęcia wyrzuconej przez wodę sarny.

Od powodzi nie ubezpieczają

Na podwórku dołącza do nas Stefan Śnieżek. Nie chce, jak wielu innych, pozować do zdjęcia. Ale chętnie opowie o wrześniowej katastrofie.

– Od czego by pani ubezpieczyła kukurydzę? Od gradu? No właśnie. Tak miałem ubezpieczoną. Dzwonię do ubezpieczyciela, a on: „No, ale to powódź, a od niej nie miał pan ubezpieczenia”. Nie miałem, bo nie mogłem, nie ubezpieczają od powodzi. Mam 8 ha kukurydzy. Większość przepadła. Gdyby nawet okazało się, że możemy coś siać, to nie zrobimy tego, bo na polu kamień – mówi Stefan.

– Mamy teraz inne potrzeby niż w pierwszych dniach po powodzi. Nie potrzebujemy już żywności – jest jej dużo, mamy rękawice, łopaty, osuszacze. Są potrzebne pieniądze, ale nam, rolnikom, potrzeba doprowadzić grunty do użytku. Potrzebny jest nam najpierw ciężki sprzęt, może spychacze, żeby zebrać z pól te śmieci. Rękami tych mebli i kamieni nie wybierzemy. A potem trzeba będzie porządnie wywapnować ten grunt. Myślę, że przynajmniej po dwie tony na hektar. Bo to jest teraz bomba biologiczna. Wielu ludzi ma tu też ogródki. To, co zostało, trzeba będzie chyba utylizować – mówią Piotr i Stefan i dodają, że po powodzi w 1997 roku wapno rozwoził SKR.

Póki co Stefan martwi się, że nie wyjedzie ciągnikiem z podwórka, bo kawałek za bramą kończy mu się grunt. A on musi pojechać do ziemniaków.

Na podwórku pojawia się wolontariusz, Darek. Zdradza, że przyjechał z Poznania. Za chwilę zaczyna nową pracę, ma jeszcze tydzień wolnego, więc postanowił przyjechać pod Nysę i pomagać w odbudowie. Dowiedział się z radia o potrzebującym Bodzanowie. Był już w paru miejscach i mówi, że są takie, gdzie brakuje dobrej organizacji.

– Cieszymy się z wolontariuszy. Przyjeżdża ich mnóstwo, ale czasem jest problem, kiedy rwą się do pracy ludzie, którzy nie znają wsi, potrzeb, specyfiki życia. Wielu widziało wieś z dronów w telewizji. Darkowi zaraz coś znajdziemy, fajnie, że przyjechał – mówi Grzegorz, mąż sołtyski.

Armagedon na polach za wsią po powodzi

Piotr i Grzegorz zabierają mnie na pola. Mam zobaczyć widok jak po armagedonie. Jedziemy terenówką kawałek za wioskę. Przed nami most, kilka dobrych metrów pod nim płynie, ciągle wartko, rzeczka. Ma liczne łachy. Grzegorz mówi, że woda, która tędy płynęła, sięgała niemal do granic balustrady. Nie wierzę, bo wtedy oznaczałoby to, że przez Bodzanów przewaliła się nie wielka rzeka, ale morze. Oni mówią, że tak to wyglądało. Rzeczka na co dzień płynie leniwie, nie widać nurtu. Teraz, dwa tygodnie po katastrofie, wciąż płynie wzburzona.

– Widzi pani? Z drogi ta kukurydza wygląda tak, jakby nic szczególnego się nie stało. A z drugiej? Chodźmy! – mówi Piotr.

image
Piotr na swoim polu kukurydzy, z którego nie zbierze już niczego poza kamieniami, futrynami, meblami i kilogramami plastiku
FOTO: Karolina Kasperek

Samochód musimy zostawić przed końcem pola – nie wyjechalibyśmy z błota. Idziemy na piechotę. Spomiędzy pojedynczych kępek ocalałej kukurydzy wyłaniają się całe połacie połamanych łodyg i zupełnie wypłukanej z roślin i pokrytej szlamem ziemi. Na niej plastikowe sanki we wszystkich kolorach, bele drewna o średnicy pół metra, ramy okienne, meble, sprzęty AGD i koła od taczek. Piotr zabiera jedno z nich, a Grzegorz dodaje, że widział gdzieniegdzie plamy jak po ropie, więc rekultywacja ziemi zabierze im te grunty może na lata.

– O, tu był stadion. Cały będzie do robienia od nowa. Miesiąc temu mieliśmy tu dożynki. Był festyn, ludzie się bawili. Agnieszka od pół roku jest sołtyską. Tak to z radą sołecką zorganizowali, że ludzie byli zachwyceni. A chwilę później coś takiego – mówi, wioząc nas, Grzegorz.

Potrzebujących jest w Bodzanowie sporo. Nie wszyscy są rolnikami. Grzegorz mówi, że są ludzie, często starsi, którzy przed powodzią przeżyli inne tragedie, a teraz nawet nie potrafią prosić o pomoc. Z Agnieszką tworzą niezwykle skuteczny team – widziałam, jak sprawnie zarządzają przelewającymi się dziś przez ich podwórze grupami ludzi.

Siadamy na szybką kawę, bo za chwilę Agnieszka ma naradę z żołnierzami i ludźmi z fundacji.

image
Agnieszka Stępień (po lewej) i jej koleżanka Anna, żona Piotra. Porządkują stół do narady. Za nimi – stodoła z darami dla doświadczonych przez powódź
FOTO: Karolina Kasperek

Jedna z mieszkanek opowiada o swoich stratach, ale smutnieje bardziej, kiedy wspomina o zabranej niedawno do szpitala jednej z mieszkanek, która załamała się psychicznie. Grzegorz, który mieszkał kilka lat w Edynburgu w Szkocji, pokazuje w smartfonie zdjęcie strony ze szkockiego dziennika, a w nim spory artykuł o powodzi. Napisała go córka, która tam żyje. Szkoci wpłacają już pieniądze na zbiórkach. Ich pieniądze nie wystarczą, potrzebne będą też nasze złotówki.

image
Żołnierze posilający się przy foodtrucku fundacji World Central Kitchen, obecnej w Bodzanowie niemal od początku tragedii
FOTO: Karolina Kasperek

Karolina Kasperek

Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
17. listopad 2024 22:23