Cały Budzyń w małej szkole
Tak wygląda, co cieszy, wiele izb historii regionu. Ale kiedy zajedzie się do pięknego klinkierowego budynku po szkole najpierw niemieckiej, a potem polskiej w Budzyniu pod Chodzieżą, nie tylko zbieleć może oko, ale też może nie starczyć dnia, żeby obejść to miejsce.
Muzeum na godziny
Zajmuje się nim Hanna Danielewicz – historyczka ucząca w budzyńskiej szkole podstawowej – wraz z mężem.
– Ten nasz budynek to dawna szkoła ewangelicka z 1904 roku. Zbudowali ją Niemcy dla swoich dzieci. 5 stycznia 1919 roku Budzyń został wyzwolony w powstaniu wielkopolskim. Wtedy już mieliśmy Polskę, ale nadal niemiecki nauczyciel uczył tu niemieckie dzieci. Około 1927 roku nie było już niemieckojęzycznych dzieci, ostały się tylko klasy polskie. Do czasu pierwszej wojny światowej żyli tu we względnej zgodzie Polacy, Niemcy i Żydzi. Szkoła przestała istnieć sześć lat temu. Gmina użyczyła nam budynek rok temu, a my zrobiliśmy rok temu gruntowny remont z pieniędzy gminnych. Sporo robiliśmy sami – opowiada Hanna, prowadząc z przedsionka do pierwszej z sal. Ciągnie się przez nią długi na kilka metrów stół. Na ścianach oprawione w ramy okienne wielkie fotosy, na nich ludzie jak wyjęci z początku XX wieku. To zdjęcia ze zrobionego przez Danielewiczów filmu i rekonstrukcji historycznej na setną rocznicę odzyskania niepodległości. Pod zdjęciami i obrazami stare bufety, kredensy i witryny, w których stoją nie pojedyncze filiżanki, ale czasem serwisy. Znajdziecie tam sporo dobrej chodzieskiej porcelany i tej z innych manufaktur. Nic dziwnego – z Budzynia do Chodzieży trzynaście kilometrów.
Hanna pyta, ile mam czasu. Mówię, że jakieś dwie godziny.
– Oj, to my raptem przelecieć zdążymy przez to muzeum. Normalnie potrzeba na to prawie całego dnia – ostrzega, choć ja nie bardzo wierzę.
Kuchnia w kobalcie
Opuszczamy salę z pięknym piecem kaflowym, przeniesionym z budynku, z którego stare okno robi za jedną z wielkich ram. Hanna najpierw prowadzi do kuchni. W oczach niebiesko, że aż w głowie się kręci. Od błękitnych mebli i kobaltowej farby, której sporo było na przedwojennych fajansach i porcelanie kuchennej. „Muhl”, „Zucker”, „Kaffee”, „Reis”. Ale są i polskie napisy. Okazuje się, że chodzieska manufaktura, której historia sięgała 1852 roku, produkowała świetnej jakości i pięknie zdobioną ceramikę. Można tam znaleźć słynne mańczaki, czyli charakterystycznie zdobiony fajans produkowany kiedy właścicielem fabryki był Stanisław Mańczak – jubiler z Poznania. Pomieszczenie ma obrazować XIX-wieczną kuchnię. Są w niej haftowane na granatowo makatki i stare półokrągłe zlewy.
Hanna podkreśla, że niemal 100% eksponatów to rzeczy powierzone Izbie przez mieszkańców Budzynia. Ktoś oddał dokumenty, ktoś obraz, ktoś secesyjne fotele. W zbiorach znajdują się też przedmioty, które należały do rodziny Hanny. Kapy na starej kanapie należały do brata babci Jana Danielewicza. Zostały przed wojną przysłane z Kanady, do której wyemigrował przodek. Mówi, że pierwsze zbiory przechowywała już 40 lat temu jako wyposażenie sali w jednej ze szkół, w których uczyła. Trzymała je też na szkolnych i domowych strychach.
– Odwiedzali nas w tych szkołach prezydenci, w tym Ryszard Kaczorowski, arcybiskupi, ministrowie. Często było tak, że ja miałam lekcję, a wchodziła dyrekcja i mówiła: „pani Haniu, mamy gości”. Ta moja rosnąca Izba była słynna w Polsce. Wiedziano, że w Budzyniu jest regionalistka, która zorganizowała nietypową klasę – wspomina historyczka.
Okna jak wrota czasu
Idziemy na piętro. Przy schodach znów obrazy, stare ramy po lustrach i znów wielkie ramy okienne.
– Wszędzie okna. Pochodzą z budzyńskich budynków: młyna, gorzelni, zabudowań gospodarczych, warsztatów, kościoła. Przez nie nasi mieszkańcy patrzyli na świat – na wojny, egzekucje, wesela, wywózki. Dziś my, oprawiając w nie stare zdjęcia, przez ich okna patrzymy na nich i na ich świat – mówią Danielewiczowie.
Dowiaduję się, że korytarz na piętrze ma imitować główną ulicę Budzynia. Najpierw nazywała się Bismarckstrasse, potem Główną, później Hitler Allee, a dziś jest ulicą Rynkową.
Wchodzimy do pokoju garderobiano-sypialnianego. Szafa pełna starych ubrań, na wszystkich rogach pouwieszane zdobne kapelusze, koronkowe kołnierzyki, stare łóżko z kompletną pościelą, obok trzewiki z poprzednich epok. Niektóre z rekwizytów Hanna kupuje w pobliskich lumpeksach. Jedna ściana cała zawieszona portretami ślubnymi mieszkańców. Wiele z nich zrobił ojciec Hanny, który był jeszcze przed drugą wojną światową fotografem w Budzyniu.
– Wystrój jest celowy. Chcemy, żeby w izbach było po kolei opowiedziane życie. A ono zaczyna się od ślubów. Mamy tu też śluby emigrantów. Po ślubie sypialnia, więc jest łóżko, a żeby się dzieci zdrowo rodziły, to święty obraz nad nim. Jest też wózek jak z początku XX wieku – opowiadają.
Z prezydentami za pan brat
Przechodzimy przez niewielką izdebkę – trochę jak przesmyk między pokojami. Znów sporo porcelany, a w zaprojektowanym pomysłowo przez Danielewiczów stojaku – ostatnie cegły z rozbiórki 150-letniej chodzieskiej fabryki porcelany. Teraz na jej miejscu stoi osiedle. Jeszcze tylko jedno spojrzenie na siebie w urokliwym owalnym kryształowym lusterku i wchodzimy do prawdziwej jadalni.
Na pierwszy plan wybija się ogromny złoty żyrandol nad długim stołem. Mówię, że pewnie powinien wisieć w kościele. Gospodarze odpowiadają, że z kościoła ocalili dwa fragmenty wielkości dłoni i z pomocą lokalnego rzemieślnika odtworzyli żyrandol. W świetle jego licznych ramion pławią się najstarsze znaleziska. W jednym z rogów sali możecie zobaczyć w gablotach fragmenty ceramiki nawet z paleolitu. Archeologicznych cudów jest tam więcej.
W Izbie znajdziecie tramp art. To sztuka, która ma wiele wspólnego z marynarzami. To skrzyneczki z powierzchniami rzeźbionymi w charakterystyczne zęby. Szable, miecze, zastawy. Zdjęcia z prezydentem Kaczorowskim, który odwiedził Izbę raptem na 2 lata przed tragiczną śmiercią w Smoleńsku. I dokumentujące zjazdy myśliwskie w chodzieskich lasach międzywojennych polityków, w tym prezydenta Ignacego Mościckiego.
Kto na tym zdjęciu? Sanitariuszka z powstania wielkopolskiego, Kazimiera Pietraszak, ciotka Leonarda Pietraszaka, aktora, słynnego Dowgirda z serialu „Czarne chmury”. Pietraszak często przyjeżdżał do ciotki na wakacje i odwiedzał Budzyń, Izbę i Danielewiczów.
Mają potwora!
Eksponaty ledwo liźnięte, po drodze izba z wiejskiej chaty z makatką i haftowanym hasłem do mężów: „Szczęścia szukaj w domu”, a tu kolejny pokój, który jest szczególną dumą. Trochę militariów i dziwny wehikuł.
– To słynny ehrhardt! Niemcy skonstruowali tylko 33 takie, ważyły po 8 ton. To pancernik. Jeden nich został zniszczony pod Budzyniem! Zrekonstruowany mamy w magazynie w drugim naszym budzyńskim muzeum. My w Izbie mamy jego model w skali 1: 5 – mówi Hanna.
Jeśli chcecie posłuchać opowieści o hrabim rajdowcu, który prowadził pancernego potwora i niezwykłym unieszkodliwieniu go przez Polaków, musicie jechać do Budzynia. Jeśli chcecie zobaczyć salon ginących zawodów, a w nim przedwojenne kleszcze do usuwania zębów i lusterka, którymi posługiwał się dziadek Hanny, miejscowy dentysta, musicie koniecznie odwiedzić starą szkołę w Budzyniu. Dowiecie się o rekonstrukcjach i filmie nakręconym przez Danielewiczów, w którym opowiadają pierwszowojenną i powstańczą historię Budzynia. Z filmem jeżdżą po szkołach, bibliotekach, kinach. Siedząca z nami jedna z mieszkanek ze łzami w oczach wspomina projekcję sprzed kilku miesięcy. Podobno tłumy czekały pod salami.