
W Łowiczu Wałeckim zastaje mnie rzęsisty deszcz. „Siedem ogrodów? Jak je w tych strugach oglądać i fotografować?”, myślę sobie. Szarpię za klamkę dwuskrzydłowych drzwi na froncie ceglanego budynku. Zamknięte, więc biegnę do lewego szczytu. Tymczasem z drzwi na ganek wybiega roześmiana kobieta w kędzierzawej, rudej czuprynie i woła: „To tu, to tu!”. Przechodzimy przez salę biesiadną, w której jakiś młodzieniec przygrywa na wiekowym pianinie. Podobno gość agroturystyki, który następnego dnia ma dać mały koncert. Trochę go płoszymy. On na górę, do pokoi, my do mieszkalnej części budynku. Gospodyni nawet nie pyta, tylko stawia talerz i wazę z zupą. A chwilę później drugie danie, kawę i świeżo upieczoną drożdżówkę. Wszystko okraszone uśmiechem. Tak tutaj czują si...