Muzeum w Paterkach skrywa prawdziwe skarby
Łąka na skraju wsi otoczona eleganckimi domami. Na pierwszy rzut oka przypomina plac za hurtownią, zajezdnię albo raczej cmentarz dla starych pojazdów. W niektórych wciąż pulsuje kolor, innym ząb czasu i rdza nadwątliły korpusy. Jednak to nie złomowisko ani cmentarzysko. Te maszyny nie znalazły się tu dlatego, że ktoś o nich zapomniał. Wręcz przeciwnie – są tu dzięki troskliwej pamięci osobliwego kolekcjonera. I mają sprawić, by pamiętali wszyscy, którzy odwiedzą Muzeum Komunikacji w Paterku.
Jak Artur Lemański założył muzeum?
Artur Lemański zaprasza do stojącego tuż przy drodze „ogórka”. Obłe kształty uruchamiają wspomnienia z minionej epoki. W „ogórku” skwar. Artur otwiera okno dachowe. W autobusie powietrze aż pomarańczowe od nowej, rudej tapicerki. Siadamy naprzeciw siebie na kanapach, bokiem do kierunku jazdy.
– Muzeum powstało w 2011 roku, kiedy można było zakładać prywatne muzea. Urodziłem się w Bydgoszczy. Mój kontakt z motoryzacją to były takie autobusy. Jeździło się po Bydgoszczy czy na działkę pod miastem. Pamiętam te emocje. Pełno ludzi, autobus załadowany, ledwo jedzie, hałas. W miejskich wsiadało się tylnymi drzwiami, w pekaesie – z przodu. Miało się jednorazowy bilet, taki mały. I wkładało się do kasownika. Przeciskałem się zawsze do przodu, żeby popatrzeć na kierowcę – mówi Artur, a ja testuję stalową skrzynkę i strzelam kilka razy rączką.
Stojąc, zastanawiam się, jak to możliwe, że w tym autobusie mieścili się mężczyźni. Nie należę do wysokich, a sufit mam raptem kilkanaście centymetrów nad głową.
– Ludzie nie byli wtedy tacy wysocy. Wyżsi musieli trochę głowę schylać – tłumaczy paterkowski pasjonat.
Artur mówi, że autobusy były często tak przeładowane i tył tak im zwisał, że wręcz zostawiały rysy na asfalcie. I wszyscy zastanawiali się, czy dojedzie, ale zawsze dojeżdżał.
Lemański ocalił "ogórki" od zapomnienia
Artur wychował się w Bydgoszczy. Skończył podstawówkę, potem poszedł do szkoły zawodowej. Miał być elektrykiem, ale szybko stwierdził, że zakładanie instalacji nie jest jego przeznaczeniem. Przerwał zawodówkę i poszedł do liceum.
– Nie zdawałem matury. Miałem tak brzydkie pismo, że nie dopuścili mnie. Dziś pewnie miałbym zaświadczenie o jakiejś dysgrafii, ale wtedy nie było takiej wiedzy. O studiach już nie myślałem. Pracowałem przez lata w budżetówce – wspomina.
W Bydgoszczy „ogórki” w Pekaesie jeździły do połowy lat 90. ubiegłego wieku. Kiedy zaczęto je wycofywać, zaświtał mu pomysł, żeby ocalić je od zniszczenia.
– Miałem 35 lat, był 1999 rok. Autobusy wycofują, a ja mieszkam w bloku. Gdzie je przechowywać? Pomyślałem, że ludzie zbierają stare samochody, jeżdżą starymi fiatami, a ja zawsze chciałem jeździć takim autobusem. I też pojechać nim na rajd. Więc trzeba coś kupić. Poszedłem do Towarzystwa Miłośników Miasta Bydgoszczy. Z jednym z członków założyliśmy sekcję komunikacji. W Miejskim Zakładzie Komunikacji był człowiek, który zajmował się Izbą Tradycji. Zaproponowałem, żeby te jeżdżące autobusy zachować. Choć o takich jak ja myślano „ma coś z głową”. Bo znaczki czy radia to owszem. Ale kto zbiera stare autobusy? – mówi Artur.
Lemański zgromadził 20 autobusów
Do 2002 roku dzięki Towarzystwu udało mu się zebrać siedemnaście autobusów, do których dołożył kilka swoich. Towarzystwo załatwiło teren, ale ściągnąć autobus to połowa sukcesu. Trzeba go jeszcze wyremontować, a na to brakowało pieniędzy. Artur postanowił, że będzie kupował i restaurował z własnej kieszeni. Miał pomysł, żeby organizować wycieczki „ogórkami” po Bydgoszczy, ale odmówiono mu. Już miał zakładać w mieście muzeum w starej zajezdni. Też się nie udało. A w kolekcji miał już kilkanaście maszyn.
– Autobus był w cenie złomu, na jeden musiałem pracować pół roku. Pierwszy był „ogórek”. Potem ikarus. Autobusy stały w tej Bydgoszczy, ale kończyło się na tym, że trochę remontowałem, malowałem i pilnowałem, żeby złodzieje nie rozkradli. Wtedy pomyślałem, że trzeba się wyprowadzić gdzieś na wieś, gdzie mógłbym te moje wozy trzymać. Sprzedałem mieszkanie w bloku i w 2004 roku wyprowadziłem się do gospodarstwa w Paterku. Do wioski wjechałem z dwudziestoma autobusami.
Część „ogórków” na własnych kołach, resztę przyholowałem. Dziś mam ich trzydzieści. Zajmują jakieś 4 tys. m2. Najstarszy z nich to ten, w którym siedzimy. Jest z 1965 roku – opowiada Artur i dodaje, że ta idealna tapicerka to jego inicjatywa. Po oryginalnej nie ma śladu. Autobusy, kiedy były w użyciu, remontowało się co 5 lat, bo wszystko szybko się zużywało. Teraz też musi co kilka lat coś odnawiać, bo jego autobusy stoją pod gołym niebem. Założył w międzyczasie fundację, żeby pisać projekty.
– Dostałem dwie dotacje z Lokalnej Grupy Działania „Partnerstwo dla Krajny”. Przyznano mi dwa granty po 25 tys. zł. Zdołałem pomalować dwa autobusy. Ale warunki się zmieniły i teraz nie ma już dotacji na „twarde” projekty. Są na „miękkie”, czyli na działania. Była jeszcze dotacja ze starostwa powiatowego. Kupiłem z niej gumowe taśmociągi, żeby samochody nie stały bezpośrednio na trawie – opowiada kolekcjoner.
Muzeum w Paterkach odwiedzają turyści
Do muzeum przyjeżdżają wszyscy – pasjonaci motoryzacji, przypadkowi turyści, dzieci i młodzież z okolicy. Ostatnio byli turyści z Włocławka. Artur oprowadza, wsiada ze zwiedzającymi do autobusów i opowiada ich historię. Dziewczynkom szczególnie podoba się stojący z tyłu pomiędzy dwoma innymi różowy „ogórek”. Patrzy na zwiedzających oczami-reflektorami ubranymi w długie rzęsy. To pomysł Artura. Pytam go o ulubiony autobus.
– Nie wiem, ale chyba „ogórki”. Co w nich jest najfajniejszego? Ta ich prostota, ten archaizm. Niezwykłe jest w nich to, że te autobusy były składane ręcznie. Każdy z autobusów chodzi inaczej, każdy silnik inaczej brzmi dzięki tej ręcznej pracy. Nie to, co dziś – rozmarza się.
Pytam o tajemnicze urządzenia w desce rozdzielczej. Ta wielka rączka przy kierownicy to hamulec górski – hamowało się nim, kiedy autobus zjeżdżał z góry, bo nożne nie wystarczały. Zegar kontrolujący powietrze w układzie hamulcowym. Tu gałka do zaciągania żaluzji na chłodnicy, żeby było cieplej w autobusie. Tu ssanie, tam kierunkowskaz. Trudno byłoby się domyślić. Taki miejski „ogórek” rozpędzał się do 60 km/h, ale pekaesowski nawet do setki. Pytam o największy element architektury ogórkowego wnętrza. Pamiętam, że budził największe emocje, kiedy było się dzieckiem. To ten „katafalk” między kierowcą a miejscem dla konduktora. Zawsze chciało się tam usiąć.
– To silnik, obudowywano je tak dla wygłuszenia. Ma pojemność 11 700 cm3. I tylko 165 koni. Teraz autobusy mają po 300 – mówi Artur.
Pasjonat motoryzacji i muzyki - Artur Lemański
Stare autobusy to niejedyna jego pasja. Od lat gra i tworzy muzykę. W kolekcji ma też pięćdziesiąt syntezatorów. W domu w Paterku ma studio.
– Tworzę na klawiszach, choć próbowałem też na gitarze. Już w podstawówce zgadywaliśmy się z kolegami i próbowaliśmy nagrywać na wielośladowym magnetofonie. Graliśmy punka. Pierwszy zespół – Xsander – powstał w 1992 roku, graliśmy techno industrial – techno pomieszane z punkiem. Potem był Qxsanderus, a później zespoły Autobus i Ekipa z ogórka. Wychowałem się na i inspirowałem Yazoo, New Order, Depeche Mode, ale też Dead Can Dance czy Sister of Mercy. Jeździłem na koncerty i przeglądy, ale dziś z taką niszową muzyką trudno się przebić. Nie zrobiłem kariery, ale dziś wciąż gram w zespole Tymczasowo nieobecni” – opowiada.
Artur do zdjęcia ubiera się w zieloną kurtkę. Prawdziwa, oryginalna. Czapka też. Siada za kierownicą wielkości hula-hoop. Patrzę na umieszczone pod sufitem tabliczki. „Rozmowa z kierowcą zabroniona”. Żartuję, że chyba naruszyliśmy zasadę. Tym bardziej że kierowca, zamiast patrzeć przed siebie, pozuje do zdjęcia.
– Trzeba mieć pasję. Bo co to za sens, że człowiek wraca z pracy, kładzie się, zje, idzie spać, wstaje i znów do pracy? To jest nudne. Choć zrozumiałem, że nie wszystkim to jest potrzebne. Mnie by nie wystarczało – mówi, a ja proszę jeszcze, żeby zanim pojedzie na próbę swojego obecnego zespołu, odpalił silnik i dał posłuchać dźwięków z dzieciństwa.
– O! Cisza! Chyba rozrusznik się zawiesił. Ech, a dopiero był naprawiany! – wzdycha i siłuje się z pokrywą silnika, a ja mam jedyną w życiu okazję zajrzeć do ogórkowego serca.
oprac. Karolina Kasperek