
Korzenie Kolonii Dębic: historia ziemi odzyskanej po upadku caratu
Jest potomkiem włościan, którzy 100 lat temu z okładem otrzymali w Kolonii Dębicach gospodarstwo. Tę ziemię dostali jego pradziadkowie, którzy wcześniej mieszkali w Dębicach, na ziemi nadanej jeszcze przez cara.
– Jedno powstanie – listopadowe, potem styczniowe. Carowi zależało, żeby włościan uspokoić i bardziej przywiązać do ziemi, zatrzymać przy niej, więc ukazem z marca 1864 roku dał na własność ziemię, którą dotychczas dzierżawili. Tę ziemię dostali moi prapraprapradziadkowie, a może nawet jeszcze wcześniejsi przodkowie. Ziemia należała od początku XIX wieku do Haacków – właścicieli ziemskich, dobrych zresztą gospodarzy, którzy szybko się spolszczyli. Kiedy odzyskaliśmy niepodległość, właścicielom nie bardzo pasowało, że ich majątek poprzedzielany jest fragmentami nadanej przez cara ziemi. Sejm w 1924 roku uchwalił m.in. powstanie komisji likwidacyjno-serwitutowych, które likwidowały dotychczasowe gospodarstwa i serwituty, czyli przywileje korzystania z łąk, stawów, lasów. Serwituty były przeliczane na ziemię i moi dziadkowie dostali kawałek ziemi w nowym miejscu, czyli na Kolonii, tu, gdzie teraz mieszkam – opowiada Stanisław, siedząc przy komputerze, na ekranie którego otwartych jest kilkanaście różnych stron. Te najważniejsze to znane strony do poszukiwań genealogicznych.
Ech, te szkółki!
Ziemia na Kolonii nie była najlepsza – zabagniona, więc mieszkańcy, w tym dziadkowie, zawiązali w 1924 spółkę wodną. Stanisław mówi z dumą, że spółka już cztery lata później zmeliorowała sprawnie wieś.
– I to nie była melioracja mechaniczna – wszystko ręcznie kopano. Szpadle długie, a wąskie – takie na pięć centymetrów. Jeszcze ludzie gdzieś we wsi takie mają. Uprawiali buraki cukrowe, cykorię, bo w Brześciu Kujawskim były dwie suszarnie. Ojciec rozbudował gospodarstwo. W domu nikt nie miał zacięcia historycznego. Babcia sporo opowiadała, ale pokojarzyłem, o czym mówiła, dopiero kiedy siedem lat temu zacząłem szperać w dokumentach – mówi Stanisław.
Zanim zaczął szperać, pasją była ziemia i to, co rodzi. Rodzice dali mu wolną rękę, mógł pójść do jakiejkolwiek szkoły. Poszedł najpierw do SPR, czyli szkoły przysposobienia rolniczego, a potem do trzyletniego technikum w Brześciu. Zdał maturę i trafił na studia do Olsztyna, gdzie ukończył wydział rolniczy. Popracował chwilę w urzędzie wojewódzkim, ale planowanie go nie bawiło. Ciągnęło go do rolnictwa praktycznego. Najpierw pracował w Stacji Hodowli Roślin Ogrodniczych w Suminie.
– Spodobało mi się szkółkarstwo. Produkcja drzewek owocowych, truskawek, malin, krzewów ozdobnych. Byliśmy wtedy jedyni w Polsce od takiej produkcji. Zaczynało się od zbierania owoców, nasion na polach, w rowach. W Suminie poznałem żonę. A potem trafiliśmy do PGR z dwoma tysiącami hektarów w Mgowie. Dwa tysiące sztuk bydła – było co robić. I jeszcze wytwórnia pasz brykietowanych. Przyszedł stan wojenny, a rodzice akurat osiągali wiek emerytalny. Wróciłem na gospodarstwo, hodowałem świnie, bydło, trochę uprawy, w tym zioła – wspomina.