Gruźlica kości i cudowny lek
– Słyszałam, że pani jest poetką.
– Byłam. Już nie piszę – odpowiada Maria Nowicka, niemal 89-latka, zasiadając za stołem, tuż przy piecu w swoim domu w Lucimiu pod Koronowem. Obok syn i synowa.
Mówię, że nie wierzę, bo poetą nie można przestać być, choć niektórzy mówią, że się nim jedynie bywa.
Maria urodziła się w 1935 roku.
– Cztery lata miałam, jak na ucieczkę jechałam – mówi.
Pospiesznie usprawiedliwia się, że ma tylko sześć klas szkoły podstawowej, w dodatku skończone w formie kursu. Nie wierzę ani w to wykształcenie, ani wiek.
– O, pani tak mówi, bo chce być miła. A ja powiem, że dużo zawdzięczam ciężkiej pracy i opiece Matki Boskiej. Chorowałam na gruźlicę kości. Sporo czasu spędziłam w szpitalach i sanatoriach po wojnie. Nic nie pomagało. Po kościołach w okolicy jeździł akurat ksiądz misjonarz i polecił innego księdza, który był lekarzem. Nie miałam już sił i mama pojechała do niego sama pod Warszawę. Trzeba było ze zdjęciem, koniecznie z czasu choroby. Nie mieliśmy takiego. Było za to zdjęcie rentgenowskie nogi. Mama je wzięła. Dał biały proszek o nazwie CLC i zioła do picia: Sambuccus nigra, czyli czarny bez. Tego proszku w aptekach nie było. Trzeba go było pić koniecznie z ciepłym mlekiem. W półtora roku mnie wyleczył – opowiada Maria i dodaje, że z nogą cały czas było w porządku, tylko jakoś tak ostatnio trochę jej doskwiera.
Skąd wzięła się miłość do poetki z Lucimia do poezji?
W szkole szło jej dobrze ze wszystkiego, ale szczególną słabość miała do języka polskiego. Bardzo lubiła czytać, chociaż nie było czego.
– Jak ktoś jakąś książkę zdobył, to było, ojej, rarytas! U sąsiadów ocalały „Dzieje duszy” Świętej Teresy, czytałam je z zapartym tchem. W Bydgoszczy miałam ciotkę, która ze swoją bratanicą przyjeżdżała do Lucimia. W wakacje przywoziły mi książki. Nie byłam najlepsza z matematyki. Za to świetnie mi szło z polskiego. Czytałam, co się dało. I tak mam do dzisiaj – opowiada lucimska poetka.
Poezją zaraziła się w bydgoskim szpitalu. Jeden z pacjentów miał zacięcie i ułożył wierszyk.
– „Na krańcu miasta, w ogromnym gmachu, gdzie przetrwasz boleść i tyle strachu, doktor Grobelski cuda dokazuje, rżnięcie na pięcie nitką sznuruje...”. I tak dalej, i tak dalej. To był bardzo długi wiersz. I pomyślałam wtedy: „Jeżeli on potrafi, to dlaczego ja nie? Kiedy wróciłam z sanatorium z Otwocka, przyszła do nas starsza sąsiadka. Anusia miała na imię. No i Anusia miała taki zwyczaj, że przychodziła, siadała w izbie na schodkach i opowiadała od rana swój sen z ostatniej nocy. A potem moja mama, Benigna, opowiadała swój. A ja się tak temu przysłuchiwałam i zastanawiałam się, co z tego wyniknie. Po tym gadaniu o snach opowiadały, co się we wsi zdarzyło, dokąd kto wyjechał i kto umarł. Zapytała raz o mnie: „Jak się Marysia czuje? Bo ja tu słyszałam, że ona wierszyki pisze. A tu ksiądz Józef ma w marcu imieniny. Czy ona by czego mu nie napisała?”. I coś skleciłam – wspomina Maria.
Poetka z Lucimia pamięta Akcję Lucim
Mówi, że żeby coś napisać, musiała się czegoś uchwycić. Jakiegoś zdania, myśli, wokół których mógłby dalej rosnąć wiersz.
Poważniejsze pisanie zaczęło się w 1977 roku, kiedy do Lucimia wkroczyła ekipa artystów plastyków z Torunia, o której pisaliśmy w materiale o lucimskiej świetlicy. Na pierwsze z nimi spotkanie namówiła ją kuzynka. Maria zaczęła uczestniczyć w ich akcjach. Te wydarzenia artystyczne, z nowoczesnymi elementami, bazowały na lucimskim roku, czyli ważnych świętach. Do każdego święta i wydarzenia Maria pisała wiersze. Potem gromadziła je w teczkach, które wyciąga podczas spotkania. Mają w tytułach nazwy świąt – są „Wianki”, są „Popioły”, jest „ Święty wieczór”. Każda teczka mieści po kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt wierszy spisanych odręcznie 30–40 lat temu. Teczek, czyli „tomików”, jest ponad dwadzieścia. Przebieram w nich, wyciągam, namawiam Marię, żeby trochę nam porecytowała.
– Babcia z wnuczką przyjechały do rodzinnej swojej wsi
I na spacer się wybrały, pod Kadzionkę sobie szły
Siadły sobie na przydrodze, zmęczył je ten długi marsz
Wygłodniały już też srodze – przydałby się tutaj WARS
Wtem znajoma przechodziła, z babcią zagadała się,
Bo nowinki i ploteczki, i nowości co do cen.
Wnuczka gdzieś się zapodziała, a pomysłów miała sto
Pewnie znów się w coś wplątała, wcale nie jest dziwne to
Wtem przybiegła ucieszona, coś tam żuje, coś tam je
Babcia patrzy zadziwiona – skąd jedzenie? Licho wie!
Babciu droga, smaczne mięsko, chcesz? To trochę tobie dam.
Samo do mnie to przypełzło, gdy grzebałam w piasku tam
Babcia patrzy na znajomą, a znajoma oczy w słup.
To jaszczurka lub dżdżownica albo ślimak, albo... lub...
Babcię groza ogarnęła, wnuczka prawie kończy jeść
I dżdżownicę wraz połknęła. A co na to powie wieś?! Moja droga, nie martw się.
W tym kryzysie nie zaszkodzi, gdy ślimaka dziecko zje.
To się naprawdę u nas zdarzyło! – mówi Maria.
O czym pisała wiersze pani Maria?
Mówi, że nie pisała o wszystkim. Na przykład nie brała się za wiersze erotyczne. Dlaczego? Bo, jak mówi, bała się, że łatwo mogłaby przekroczyć granicę i napisać za dużo. Ale o miłości już tak.
Trafiamy na kolejny tomik. Maria mówi, że od ponad 20 lat jeździ do jednej pani doktor do Bydgoszczy. Leczy u niej jaskrę, która przed siedemdziesiątką ujawniła się najpierw pękającymi żyłkami w oczach. Maria uwielbia okulistkę. Mówi, że ma świetny kontakt z pacjentami.
– Tak ją lubię, że chciałam jej czasem zawieźć jakąś bombonierkę, jakąś kawę, ale ona nie może tego przyjąć. Natomiast powiedziała, że chętnie przyjmie moje wiersze. Ma na imię Anna. Kiedyś tak trafiłam, że dzień przed jej imieninami miałam umówioną wizytę. Mój brat wydał chwilę wcześniej tomik z moimi wierszami. Wręczyłam jej. Na kolejnej wizycie pani doktor znów zapytała, czy nie napisałam czegoś, więc zaczęłam znów pisać. Wiersze o jaskrze, oczywiście, też – opowiada poetka.
Jaskra okrutna, podstępna, to już za życia twój zgon. Pospiesz się, ratuj swe zdrowie! Próbuj się wyrwać z jej szpon! Życzliwi ludzie pomogą złej jaskry pokonać cień. Zielone światło zapalą, byś zawsze miał jasny dzień. O jaskrze jest więcej strof. Namawiających na dbanie o oczy i nieodkładanie wizyty u specjalisty. Jaskra przybiera postać podstępnej hydry, a przed nią ratuje anioł, którym, oczywiście, jest doktor Anna.
Są też wiersze o śmierci. I o popiołach – lucimskim zwyczaju wielkopostnym. Pytam Marię, jak pamięta dawne Wielkie Posty.
– W naszej rodzinie pościliśmy w środy i piątki. Nie jedliśmy wtedy nie tylko mięsa, ale nawet żadnej okrasy. Niektórzy cały Wielki Post odmawiali sobie śmietany, mleka, masła. W moim domu aż tak przesadnie się nie pościło. Co piątek Droga Krzyżowa, w niedzielę Gorzkie Żale – wspomina.
Maria wierzy, że jest coś poza śmiercią. Modli się codziennie i mówi, że czuje jakąś dziwną opiekę Opatrzności nad jej rodziną. Wierzy też w miłość, ale z tą jest jakoś trudniej. Nie dlatego, że czasem ludzie się pokłócą, tylko nie zawsze uczucie trafia na właściwą osobę. Syn Grzegorz namawia, żeby mama wyszperała stare zdjęcie.
– Zakochałam się kiedyś, ale musiałam zrezygnować z płaczem, bo we wsi gadali, że nie wart mojej miłości. A potem znalazł się mąż. Mniej uczuć, więcej rozsądku. A okazało się, że to był mężczyzna mojego życia – mówi Maria i pokazuje przystojnego młodzieńca w marynarskim stroju. To nieżyjący już mąż.
Szczególne miejsce w jej poezji zajmowała zawsze jej mała ojczyzna. Każda okazja, każdy zakątek, każde drzewo, a nawet listek mogły stać się przyczyną rymowanego potoku słów. Ale ma w swojej kolekcji też poezję zaangażowaną społecznie. I choć pisze o zawiłości życia, potrafi łapać do niego dystans. Być gdzieś na krawędzi światów i stamtąd relacjonować życie. Może to przywilej dziewiątej dekady życia?
Karolina Kasperek