Trudna sytuacja w sektorze produkcji trzody chlewnej związana jest nie tylko z występowaniem afrykańskiego pomoru świń i zwiększeniem wymogów bioasekuracji w gospodarstwach, ale także z utrudnieniami w sprzedaży tuczników i wysokimi kosztami pasz, a przede wszystkim – bardzo niskimi cenami żywca. Zwiększający się z roku na rok import warchlaków i rozwijający się tucz nakładczy powodują rezygnację z produkcji świń w coraz większej liczbie krajowych gospodarstw.
Ostatnie lata to nie tylko spadek pogłowia świń, lecz również zmniejszenie liczby gospodarstw utrzymujących trzodę chlewną – w ostatnich 20 latach z około 340 tys. do 172 tys. przy jednoczesnym spadku pogłowia z 20 do 11 mln sztuk. Z czołowej szóstki producentów trzody chlewnej Polska jest jedynym krajem, który zanotował w ostatnim ćwierćwieczu tak znaczny spadek pogłowia. W Hiszpanii w okresie trzech dekad zanotowano wzrost pogłowia z 16 do 28 mln świń. Z kolei Niemcy mimo już bardzo dużej liczby tych zwierząt zwiększyli w tym czasie pogłowie o kolejne 3 mln. W Polsce liczba świń spada, jednak braki surowca są bardzo skutecznie pokrywane importem, jak twierdzą niektórzy – wątpliwej jakości mięsa, dlatego niskie pogłowie w kraju nie przekłada się na wzrost cen żywca wieprzowego.
Ilość wcale się nie liczy
Ceny tuczników sięgają poziomu sprzed wielu lat. Oczywiście konsumenci nie odczuwają w sklepach tych obniżek cen. Zdaniem przedstawicieli organizacji rolniczych, straty w produkcji trzody mogą doprowadzić do bankructwa wiele gospodarstw, dlatego wysyłają apele do ministra rolnictwa z prośbą o podjęcie działań, które umożliwią producentom świń przetrwanie ciężkiej sytuacji i jednocześnie ochronienie krajowej hodowli.
– Jedyną radą kierowaną do nas jest, abyśmy się zrzeszali i sprzedawali duże partie tuczników, ale tak naprawdę dla zakładów mięsnych to żaden argument. Ubojnie patrzą przede wszystkim, gdzie mogą kupić surowiec tanio. Odpowiedź z ich strony jest jedna: dlaczego mają nam płacić więcej, skoro są w stanie kupić tanią wieprzowinę z importu – mówi Zygmunt Maćkowiak z Wydartowa Pierwszego w powiecie rawickim, który utrzymuje 60 macior i produkuje tuczniki.
- Wiele zakładów mięsnych sprowadza wieprzowinę z zagranicy w rezultacie czego ceny żywca krajowego dramatycznie spadły
Gospodarz jest w stanie dalej prowadzić produkcję przy obecnych cenach świń jedynie dzięki temu, że do żywienia zwierząt wykorzystuje własne zboża. Jak twierdzi, sam siebie kredytuje, choć nie wie, jak długo będzie to możliwe, ponieważ znajduje się na przednówku i za chwilę zabraknie ziarna i będzie musiał kupić nie tylko zboże, ale i nawozy.
Producenci trzody chlewnej w innych krajach znajdują się w o tyle lepszej sytuacji, że są udziałowcami w zakładach mięsnych. Największe ubojnie w Polsce są głównie w rękach firm z obcym kapitałem i nie liczą się ze zdaniem rolników.
- – Łączenie się w grupy nic nie daje, bo zakłady mięsne wcale nie chcą płacić więcej za duże partie świń – twierdzi Zygmunt Maćkowiak
– Powiem więcej. Namówiono mnie na przystąpienie do produkcji w systemie QAFP, w którym należy spełnić określone wymogi i zachować wyższe standardy chowu. Certyfikacja kosztowała mnie 2,5 tys. zł. Ale zakłady wcale nie są zainteresowane kupnem mięsa o wyższej jakości i mogę zapomnieć, że dostanę wyższą cenę – twierdzi rolnik.
Oszczędzają na czym się da, ale nie na bioasekuracji
Za ostatnią partię sprzedanych świń Zygmunt Maćkowiak otrzymał cenę 4,80 zł za kg w klasie E. W trochę lepszej sytuacji był Leszek Simiński ze Szczytnik Czerniejewskich w powiecie gnieźnieńskim, który na wbc uzyskał za tuczniki niewiele ponad 5,20 zł/kg. On także wykorzystywał własne zboża do żywienia świń, ale właśnie mu się skończyły, więc sytuacja z pewnością się pogorszy. Gospodarz oszczędza nie tylko na kosztach pasz.
– Mam własną studnię, więc nie ponoszę kosztów za wodę. Nie podaję zwierzętom żadnych antybiotyków, staram się też nie korzystać z leków, oszczędzam więc na lekarzu weterynarii oraz specjalistycznych dodatkach paszowych. Wcale nie uważam, żebym przez to miał dużo gorsze wyniki, a pieniędzy zostaje sporo w kieszeni, co w obecnej sytuacji ma bardzo duże znaczenie – mówi Leszek Simiński.
- – Wymaga się od nas bioasekuracji, więc postawiłem ogrodzenie i przygotowuję pomieszczenie socjalne, a to kosztuje – mówi Leszek Simiński
Do tuczu kupuje krajowe prosięta od jednego długoletniego dostawcy. Obecnie płaci po 170 zł za sztukę. W gospodarstwie jest 2 tys. stanowisk i co tydzień rolnik sprzedaje około 100 tuczników.
– Był czas, kiedy odbiorca tuczników gwarantował nam cenę minimalną, jednak pomimo wielu lat współpracy już nie mamy tego zapewnione w umowach – wyjaśnia rolnik.
W związku z szalejącym w kraju wirusem ASF od rolników wymagane było zwiększenie bioasekuracji stad. Niestety, pociąga to za sobą dodatkowe koszty. Nie chodzi tu bowiem tylko o wykładanie mat i zakup środków dezynfekcyjnych. Leszek Simiński postawił w ubiegłym roku ogrodzenie za kwotę 50 tys. zł, jednak nie spełnił formalnych wymogów i nie dotrzymał na nie dofinansowania. Teraz przygotowuje tzw. pomieszczenie socjalne przy chlewni. Niby niewielka sprawa, ale już go to kosztowało 22 tys. zł.
Jeszcze gorzej w strefach ASF
Producenci trzody chlewnej ze stref ASF mają dodatkowe problemy oprócz niskich cen żywca. Sprzedaż utrudnia im także konieczność wykonywania badań w kierunku wirusa ASF przed odstawą świń do rzeźni. Od tych, którzy przeszli podwójną kontrolę bioasekuracji, takie badania nie są wymagane prawem, jednak zakłady mięsne nie chcą kupować świń bez badań, tłumacząc to wymaganiami eksportowymi. Czas oczekiwania na wynik jest bardzo zróżnicowany i wynosi od 5 do 12 dni, co czasami utrudnia sprzedaż tuczników, gdyż wynik badania jest ważny 14 dni od dnia pobrania krwi.
– Pomimo że w naszej okolicy nie ma już ognisk afrykańskiego pomoru świń, to i tak tuczniki są dużo tańsze niż w pozostałej części kraju. Za 20-kilogramowe prosię jestem w stanie uzyskać maksymalnie 160 zł i bez pomocy firmy paszowej nie udałoby mi się ich sprzedać. Według moich wyliczeń, koszt wyprodukowania wynosi natomiast około 180 zł, więc gdzie tu mówić o zarobku? – podkreśla Krzysztof Sieczkiewicz ze Zbuczyna w powiecie siedleckim.
Rolnik jest producentem prosiąt i utrzymuje około 500 loch w nowoczesnej chlewni postawionej 4 lata temu. Mali rolnicy jego zdaniem zrezygnowali z tuczu świń. Ci, którzy zostali, kupują partie po 500–700 prosiąt. Jeszcze do niedawna jego gospodarstwo znajdowało się w strefie niebieskiej, obecnie jest w czerwonej. Udaje mu się spłacać kredyt zaciągnięty na inwestycję dzięki temu, że miał 400 ton zboża w zapasie z poprzednich zbiorów. Co będzie dalej, jeśli ceny świń nie pójdą w końcu w górę, boi się myśleć.
- – Ceny prosiąt nie pokrywają kosztów ich wyprodukowania – podkreśla Krzysztof Sieczkiewicz
Tucz nakładczy to zagrożenie?
Branża mięsna niewystarczające pogłowie świń w kraju rekompensuje sobie wysokim importem wieprzowiny i należy przewidywać, że będzie on jeszcze się zwiększał. Choć eksport mięsa wieprzowego z Polski od stycznia do października 2018 roku wzrósł o 4,2%, to jednocześnie import zwiększył się o ponad 8%. Rolnicy najbardziej obawiają się rosnącego w ostatnim czasie napływu mięsa z Belgii, gdzie wystąpił afrykański pomór świń u dzików. Ich zdaniem, Belgowie opróżniają magazyny i sprzedają surowiec tanio, aby przygotować się na ewentualny skup w razie wystąpienia ognisk choroby.
Krajowy sektor wieprzowiny w dużym stopniu opiera się dzisiaj także na imporcie warchlaków do tuczu. W 2010 roku wyniósł on ponad 2 mln sztuk. W 2014 roku był na poziomie prawie 5,5 mln, a szacunki za 2018 rok przewidują, że będzie to już około 7 mln prosiąt.
Olbrzymie zagrożenie w tuczu nakładczym prosiąt widzi Janusz Białoskórski z miejscowości Rosko w powiecie czarnkowsko-trzcianeckim. Utrzymuje 250 loch i jest nie tylko producentem trzody chlewnej, ale jednocześnie prezesem kupionych przez kilku rolników Zakładów Mięsnych Czarnków „Dolina Noteci”. Tuczniki z jego gospodarstwa ubijane są w zakładzie. Współudziałowcy są w stanie dostarczyć około 80% zapotrzebowania na surowiec. Reszta świń pochodzi od innych rolników i wcale nie cieszą go ich niskie ceny, ponieważ widzi zagrożenia rujnujące krajową produkcję trzody chlewnej.
– Nie tylko rolnikom jest trudno konkurować na rynku. Nasz niewielki zakład także nie ma szans z dużymi zachodnimi koncernami mięsnymi i oferowanymi przez nich cenami produktów w sklepach. Po cichu wykańcza się nasze gospodarstwa, bo rolnicy nie zdają sobie sprawy z zagrożeń. Na razie, póki co, rolnicy zarabiają na tym nieźle. Jednak zakłady mięsne i tucz kontraktowy są w tych samych rękach – tłumaczy Janusz Białoskórski.
- Zdaniem Janusza Białoskórskiego tucz nakładczy wykończy krajową produkcję trzody chlewnej
Jego zdaniem, jeśli nie rozwiąże się narastającego problemu z tuczem kontraktowym, to za chwilę nie będzie krajowej produkcji świń, a wówczas firmy z kapitałem zachodnim będą mogły dyktować takie warunki, jakie będą chciały. Już teraz rolnicy niezwiązani umowami z odbiorcą czy ubojnią muszą czasami długo czekać na odbiór świń, które im przerastają.
– Dokładam do produkcji świń 4 miesiące, ale zajmuję się tym od wielu lat, więc wiem, że takie okresy się zdarzają i trzeba wcześniej się zabezpieczyć. Jednak zbyt długo tak się nie da. Poza tym tu nie chodzi tylko o ciągnący się brak opłacalności tuczu, ale o upadającą naszą krajową hodowlę. Nie możemy być śmietnikiem Europy. Duńczycy prawie połowę swojej produkcji prosiąt wysyłają do Polski. Tucz wiąże się z dużo większym obciążeniem dla środowiska niż odchów prosiąt i my to bierzemy na siebie – irytuje się nasz rozmówca.
A może to jedyna szansa, żeby zarobić…
Z drugiej strony, trudno się dziwić, że produkcja trzody chlewnej na granicy opłacalności kieruje wielu rolników do zajęcia się tuczem nakładczym czy kontraktowym gwarantującym stały dochód. Kluczowym parametrem decydującym o rentowności chowu świń jest bowiem skala i koncentracja produkcji. W opracowanej w 2013 roku przez Polski Związek Hodowców i Producentów Trzody Chlewnej „Polsus” „Strategii odbudowy i rozwoju trzody do 2030 roku” oszacowano, że w ciągu roku w cyklu otwartym trzeba wytuczyć minimum 480 zwierząt, by zysk był równy średniomiesięcznej płacy minimalnej. Żeby średniomiesięcznie zarabiać średnią krajową, należy utrzymać obsadę minimum 1000 tuczników.
Zdaniem niektórych, takie zwiększenie skali produkcji można uzyskać w miarę prosty sposób poprzez wchodzenie rolników w tucz kontraktowy. To często jedyny sposób, by uzyskać kredyt i wybudować nowoczesny budynek inwentarski lub wykorzystać już istniejące chlewnie, które często stoją puste.
– Współpracuję z firmą dostarczającą warchlaki i odbierającą później tuczniki już od kilkunastu lat i warunki jak dla mnie są coraz lepsze, a przede wszystkim omijają mnie wszystkie dołki i górki świńskie. Firmy nie pozwolą sobie na nagłe niekorzystne zmiany w umowach, gdyż wielu rolników jest w trakcie przygotowań do takiej współpracy i z pewnością by to ich odstraszyło – mówi nam rolnik z powiatu czarnkowsko-trzcianeckiego, który 2 lata temu postawił nową tuczarnię na 2 tys. stanowisk.
- Ceny tuczników sięgają poziomu sprzed wielu lat, dlatego producenci świń są zdeterminowani do bardzo radykalnych działań
Rolnicy zajmujący się tą formą produkcji świń niechętnie zgadzają się na podawanie swoich nazwisk, tłumacząc, że ich działalność jest bardzo mocno krytykowana przez innych gospodarzy. Podkreślają jednocześnie, że obecnie warunki współpracy w większością firm są bardzo dobre i nie żałują, że zdecydowali się na taką formę produkcji zwierzęcej.
Dominika Stancelewska