W tym roku 5-letni okres uczestnictwa w Programie Ochrony Zasobów Genetycznych Koni kończy Józef Hubert Pekaniec z Kalnikowa w gminie Stubno. Hodowca nie zamierza kontynuować uczestnictwa w programie. Wraz z żoną Urszulą na powierzchni ponad 300 ha prowadzi gospodarstwo ekologiczne, w którym do niedawna głównym kierunkiem produkcji była hodowla koni małopolskich. Jednak ze względu na złą koniunkturę liczba zwierząt cały czas maleje.
– Mamy obecnie 52 konie, z tego 20 klaczy w stadzie podstawowym. Kiedyś było to 70 klaczy. W ubiegłym sezonie zrezygnowaliśmy całkowicie z ich krycia. W tym roku pokryliśmy tylko połowę sztuk. Powodem tych ograniczeń jest m.in. to, że nie mamy dostępu do odpowiednich ogierów. Mamy jednego, który ma już 17 lat. Planujemy kryć nim tylko część klaczy jeszcze przez maksymalnie 2 sezony – wyjaśnia Józef Hubert Pekaniec.
Ciągłego spadku pogłowia koni w tej stadninie nie powstrzymał nawet program ochrony ras rodzimych, do którego zaliczają się konie małopolskie.
– Nigdy już nie będę uczestniczył w programie ochrony ras rodzimych ani w innym tego typu. Za klacz w programie otrzymuje się 1300 zł rocznie. Kwota ta nie jest adekwatna do strat poniesionych poprzez obniżenie wartości hodowlanej stada. Konie wyhodowane według zasad określonych w programie ochrony zasobów genetycznych po prostu nie mają wartości handlowej. Trudno znaleźć na nie nabywców, a jeszcze trudniej uzyskać dobrą cenę. Ja chciałbym mieć możliwość pokrycia klaczy sprawdzonym w sporcie ogierem rasy selle france. Związek powinien wpisać mi potomstwo od nich do księgi koni małopolskich – wyjaśnia na wstępie Józef Hubert Pekaniec.
Za mało ogierów
Zdaniem gospodarza, program sam w sobie jest dobrze pomyślany, ale nie podobają mu się jego niektóre zasady. W pewnym momencie zaczął iść w złym kierunku. Każdego roku zmniejszano bowiem pulę ogierów dopuszczonych do krycia klaczy objętych ochroną zasobów genetycznych.
– Spowodowało to, że nie było już ogierów niespokrewnionych z naszymi końmi, którymi moglibyśmy kryć klacze i otrzymywać wartościowe sztuki. Doszło do takiego zawężenia puli ogierów, że nie było zbyt dużego wyboru reproduktorów. Aby w hodowli był postęp, konieczny jest dolew obcych rodowodów. Natomiast w Instytucie w Balicach mocno zamknięto granice konia małopolskiego. Jest to moim zdaniem źle rozumiany kierunek hodowli, dlatego że potrzebna jest domieszka krwi obcych ras, z których się te konie wywodzą – mówi Urszula Pekaniec.
– Konie, które posiadamy w naszej stadninie, to furioso-przedświty. Przez ostatnie 200 lat były hodowane na terenie Galicji. Teraz okazało się, że są uznawane za austro-węgierskie, czyli obce. W związku z tym sporo moich klaczy wypadło z programu. Furioso-przedświty są anglo-normandami i potrzebny jest im dolew anglo-normandów i pełnej krwi angielskiej. Mogę też wykorzystywać konie selle france, które są anglo-normandami, lub kojarzyć z KWPN (holenderski koń gorącokrwisty), gdyż w połączeniu z nimi tworzą się dobre krzyżówki. Nie mogę natomiast krzyżować z angloarabami polskimi, gdyż jest to złe połączenie i otrzymywane w jego wyniku potomstwo nie ma zbyt dużej wartości hodowlanej. Nawet Witold Pruski w napisanej przez siebie „Hodowli koni” nie zaleca takiego połączenia – dodaje pan Józef.
Zdaniem właścicieli do programu ochrony zasobów genetycznych koni małopolskich dopuszczane są tylko ogiery polskiej hodowli. Natomiast liczba krajowych reproduktorów rasy małopolskiej jest bardzo ograniczona.
– W wykazie ogierów wpisanych do ksiąg lub rejestrów hodowlanych w 2013 r. na terenie województwa podkarpackiego jest zaledwie kilka zwierząt dopuszczonych do krycia klaczy małopolskich uczestniczących w programie. Jednak są to ogiery linii, które nie pasują do posiadanych przeze mnie klaczy. Jest także jeden pełnej krwi angielskiej dopuszczony do krycia klaczy małopolskich, jednak był on już kojarzony z naszymi. Jego potomstwo od naszych klaczy nie prezentowało się rewelacyjnie. Jest jeszcze ogier małopolski z oceną dostateczną z próby dzielności, czyli nie najwyższej jakości. Jednak ostatecznie z użycia eliminuje go u nas głównie to, że pochodzi od klaczy z naszej hodowli. W sumie może dwóch lub trzech ogierów moglibyśmy użyć, co nie daje nam dużego pola manewru. Jeśli wykorzystamy do krycia zwierzęta pasujące do naszych klaczy i odpowiadające naszym założeniom hodowlanym, to ich potomstwo zostałoby uznane za inną rasę i nie kwalifikowałoby się do uczestnictwa w programie – mówi Józef Hubert Pekaniec.
Obawy o licencje
Hodowcy z Kalnikowa uważają, że jest jeszcze inny problem dotyczący hodowli koni małopolskich.
– W 2011 roku byliśmy z ogierami na kwalifikacjach do zakładu treningowego. Żaden z nich nie przeszedł tych kwalifikacji, głównie dlatego, że jest to „konkurs piękności”, a nie eliminacje dla koni sportowych. Wszystkich ogierów ras szlachetnych z całej Polski przyjechało 60. Małopolskich – tylko 18, z czego do zakładu treningowego przyjęto zaledwie 4. Z tego dwa nie wytrzymały studniowego treningu, a dwa pozostałe ukończyły próbę z oceną dostateczną. Co to jest za myśl hodowlana i co hodowca ma z tego wybrać? Do porównania i selekcji powinna być użyta populacja, a jaką populacją są 4 ogiery? – pyta Urszula Pekaniec.
– Według mnie komisja kwalifikacyjna zbyt dużą uwagę zwracała na eksterier kwalifikowanych koni. Na tle rasy sp (koń szlachetny półkrwi) sprowadzanych z zagranicy i o określonym typie urody prezentowano konie małopolskie z całej Polski. Między innymi nasze, które np. mają głowę XVIII-wiecznego Noniusa, czyli dużą z wielkimi uszami. Nasze konie, nawet przewyższając w dzielności tamte, ustępują im urodą, co eliminuje je z dopuszczenia do próby dzielności. Kiedyś było jeszcze tak, że ogier, który wygrał podczas mistrzostw Polski młodych koni, otrzymywał licencję na krycie. Teraz takiej możliwości nie ma, bo koń nie będzie dopuszczony do hodowli, jeśli nie przejdzie pozytywnie bonitacji – dodaje Józef Hubert Pekaniec.
Obecnie żeby ogier uzyskał licencję, musi się najpierw zakwalifikować do zakładu treningowego. W tym celu na wiosnę do stadniny przyjeżdża pracownik Okręgowego Związku Hodowców Koni, który wybiera zwierzęta, a następnie przeprowadzane są badania markerów genetycznych. Później ogier przewożony jest do zakładu treningowego. Ogier, który zakwalifikuje się do zakładu treningowego i ukończy próbę dzielności po 100-dniowym teście przynajmniej z oceną dostateczną, otrzymuje licencję. Polski Związek Jeździecki zwrócił się do Urszuli i Józefa Huberta Pekańców o zaopiniowanie nowych zasad sprawdzania koni w zakładzie treningowym.
Zdaniem hodowców z Kalnikowa, kwalifikacja miałaby być dwuetapowa. Komisja powinna jeździć w różne rejony Polski, np. do Rzeszowa. Tu konie będą kwalifikowane na 100-dniowym teście.
– Jest to korzystne, gdyż w naszym przypadku nie będziemy musieli wieźć konia 400 km po to, żeby dowiedzieć się, że nie zakwalifikował się do treningu – tłumaczą.
Po zakwalifikowaniu hodowca otrzymywałby pieniądze na przeprowadzenie u siebie 100-dniowego treningu. Po jego zakończeniu koń zostałby zawieziony w centralne miejsce kraju i tam miałby przejść próbę dzielności.
– Uznaliśmy, że przeprowadzanie kwalifikacji w pobliżu miejsca zamieszkania hodowcy jest jedyną zaletą tego pomysłu. Natomiast pozostałe założenia są niekorzystne. Nie każdy hodowca może w swoim rejonie znaleźć odpowiedniego jeźdźca, który będzie potrafił konia do takiej próby odpowiednio przygotować. W zakładzie był trener, kierownik zakładu, wykwalifikowani jeźdźcy i weterynarz, który kontrolował konie. Do tego oprócz wykwalifikowanej kadry potrzebna jest także odpowiednia infrastruktura. Nie każdy hodowca poradzi sobie z tym i największe szanse będą mieli tylko zamożni właściciele koni. My nie chcemy w Polsce reproduktorów selekcjonowanych w taki sposób. Złożyliśmy propozycję do PZJ, żeby dawać licencje okręgowe i regionalne, a rynek niech sam weryfikuje te konie – wyjaśnia J.H. Pekaniec.
Produkcja ekologiczna zwiększa dochód
Gospodarstwo Urszuli i Józefa Huberta Pekańców ma certyfikat gospodarstwa ekologicznego. Ich zdaniem nie ma jeszcze w Polsce rozwiniętego rynku na zboża ekologiczne.
– Taki rynek w naszym kraju praktycznie nie istnieje. Inne gospodarstwa ekologiczne najczęściej zamykają się wewnątrz. Wyprodukowane ekologicznie zboża głównie skarmiają swoimi zwierzętami. Jedynie sporym zainteresowaniem cieszy się obornik ekologiczny. Prowadzenie takiej produkcji wiąże się z różnymi utrudnieniami, ale mniejszym gospodarstwom polecamy taką działalność. Jest to pewien sposób na zwiększenie opłacalności. Znam takie gospodarstwa, w których np. uprawiane są truskawki. Ich uprawy są praktycznie prowadzone ekologicznie, tylko właściciele muszą postarać się o certyfikację, żeby wykorzystać to, co już tak naprawdę mają. Możliwość zbytu w przypadku owoców jest większa i wyższa jest cena za to, co się wyprodukuje – mówi Urszula Pekaniec.
Józef Nuckowski