Sylwester Dzyr przejął gospodarstwo w 1996 r. i zaczął rozwijać produkcję trzody. Po kilku latach dysponował już 350 miejscami dla świń, równolegle prowadził w gospodarstwie opas ok. 150 byków w kooperacji z włoską firmą. Gdy, jak mówi pan Sylwester, Włoch zwinął interes, postawił w gospodarstwie na specjalizację i rozwój trzody chlewnej.
– W 2007 r. zbudowaliśmy nowy budynek inwentarski i od następnego roku ruszyła produkcja 700 sztuk w cyklu otwartym – opowiada. Od 2012 r. jestem także prezesem grupy producenckiej liczącej 18 członków. Przed ASF sprzedawaliśmy ok. 10 tys. tuczników rocznie. Zwłaszcza mniejsi rolnicy, którzy do nas dołączyli, odczuli poprawę opłacalności, nic dziwnego, że każdy zwiększał skalę produkcji.
Fatalny luty
W listopadzie 2017 roku była już ustanowiona czerwona strefa, w okolicy pojawiły się pierwsze zarażone dziki. W grudniu Dzyr wprowadził do chlewni 650 warchlaków. 18 lutego padły trzy sztuki. Następnego dnia kolejna. Rolnik początkowo podejrzewał grypę, bo pierwsze objawy na tę chorobę wskazywały.
– 21 lutego wieczorem gorączka 41–42 stopnie pojawiła się już u wielu sztuk. 22 lutego padły trzy kolejne. Sekcja wykazała książkowe ASF. Lekarz weterynarii pobrał 30 próbek krwi od sztuk wykazujących objawy choroby i narządy od trzech padłych. 14 wyników próbek krwi potwierdziło chorobę. W przypadku trzech próbek z narządów wszystkie były dodatnie.
Pan Sylwester relacjonuje, że w piątek 23 lutego otrzymał dodatni wynik. Powiatowy lekarz weterynarii zdecydował jednak, że w weekend nie będzie wybijania świń. Ta decyzja słono kosztowała rolnika. Od piątku do poniedziałku rano padło 100 sztuk, za które zgodnie z przepisami nie przysługiwało odszkodowanie. Według wyliczeń gospodarz stracił w ten sposób ok. 43 tys. zł. Natomiast całość strat, czyli koszt zakupu warchlaków i paszy oszacował na ok. 270 tys. zł.
- O tym, jak w Polsce naprawdę wygląda redukcja populacji dzików świadczą zdjęcia, które Sylwester Dzyr zrobił we wrześniu. Na jednym z nich widać zbuchtowany teren praktycznie pod myśliwską amboną
Pan Sylwester relacjonuje, że w piątek 23 lutego otrzymał dodatni wynik. Powiatowy lekarz weterynarii zdecydował jednak, że w weekend nie będzie wybijania świń. Ta decyzja słono kosztowała rolnika. Od piątku do poniedziałku rano padło 100 sztuk, za które zgodnie z przepisami nie przysługiwało odszkodowanie. Według wyliczeń gospodarz stracił w ten sposób ok. 43 tys. zł. Natomiast całość strat, czyli koszt zakupu warchlaków i paszy oszacował na ok. 270 tys. zł.
– Z perspektywy czasu można już o tym wszystkim mówić w miarę spokojnie. Ale wtedy oczekiwanie na decyzję o przyznaniu odszkodowania, niepewność, oznaczały ogromny stres i nerwy. Nikomu tego nie życzę. Wiedziałem przecież, że w wielu innych przypadkach szukano dziury w całym, tak aby odszkodowania nie przyznać. Policzyłem, że gdyby decyzja w moim przypadku była odmowna, musiałbym odpracowywać stracone pieniądze przez resztę życia. Szczęście w nieszczęściu, że w ostatnim czasie w gospodarstwie nie było jakichś wielkich inwestycji i związanego z nimi obciążenia kredytowego – mówi Sylwester Dzyr.
Ostatecznie, po miesiącu od wybicia stada, weterynaria zdecydowała o wypłacie odszkodowania (choć nie objęło ono padłych w weekend 100 sztuk). Po kolejnym miesiącu pieniądze wpłynęły na konto. Odszkodowanie pokryło poniesione koszty.
Jak to możliwe?
Rolnik z Gęsi mówi, że protokół z kontroli wprowadzenia w gospodarstwie zasad bioasekuracji nie wykazał żadnych uchybień. Po uboju była kolejna kontrola, tym razem z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii. Też skończyła się bez żadnych zastrzeżeń. Jak więc to możliwe, że w gospodarstwie położonym w środku wsi, nie przy lesie, spełniającym wszystkie wymogi bioasekuracji, wybuchło ognisko?
Pan Sylwester odpowiada, że przyczyny nie można szukać w słomie na ściółkę, bo ta była zabierana z pól w okresie, gdy jeszcze nie było na tym terenie chorych dzików.
- Sylwester Dzyr uważa, że gdy w Dawidach wystąpiło kilkanaście ognisk afrykańskiego pomoru świń, naukowcy zaprzepaścili szansę na przeprowadzenie badań
– Zawsze sam ścieliłem, nigdy nie znalazłem szczątków martwego dzika – zaznacza. – Nie zbieram też z pól, które są niepewne. Mam swój kombajn, sieczkarnię. Nigdy też nie wszedłem nieprzebrany do chlewni. Sam uczulałem innych, żeby przykładali się do zasad bioasekuracji. Chore świnie znajdowały się praktycznie tylko w jednym kojcu. Jedynym, w którym drzwi można otworzyć z zewnątrz, od tyłu gospodarstwa…
W czasie wystąpienia ogniska, a potem aż do czerwca, w gminie nie było żadnego innego. W obrębie 500 metrów w innych gospodarstwach było w sumie kilka tysięcy świń.
– Gdyby u mnie było nie w porządku z bioasekuracją, to wirus przeniósłby się dalej – twierdzi Sylwester Dzyr. – Kolejne ognisko wystąpiło u prezesa innej grupy producenckiej na początku czerwca. W naszej gminie jest ok. 300 hodowców, ognisk było kilkanaście, z czego aż trzy wystąpiły u prezesów grup producenckich. Nie wystąpiło jedynie u prezesa, który ma 2-metrowy betonowy płot, psy i monitoring.
Pytany o to, czy ma wrogów, nie odpowiada twierdząco. Ale mówi, że na podstawie jego doświadczeń, każdy hodowca powinien zadbać o to, żeby nikt w sposób niezauważony nie mógł dostać się do chlewni.
Tam gdzie dziki, tam pomór
Sylwester Dzyr obecnie ubiega się o ponowne wstawienie 30 sztuk. Przedstawiciele weterynarii, którzy byli na miejscu, nie mają żadnych zastrzeżeń co do bioasekuracji. Ale decyzji jeszcze nie ma. Rolnik mówi, że nie stać go na monitoring, ale wszystkie budynki są obecnie zamykane na klucz, słoma znajduje się w środku.
– Wracam do produkcji tylko z jednego powodu. Jest rządowy program wyrównania dochodu. Jeśli sprzedam choć jedną sztukę, otrzymam wyrównanie za pół roku – w sumie ok. 40 tys. zł. Mam ważne pozwolenie na budowę nowego budynku inwentarskiego na 1,5 tys. sztuk. Kosztowało mnie to pięć lat starań i przygotowań. Niestety, w tej sytuacji nie zdecyduję się na taką inwestycję – kwituje rolnik.
- Chlewnia powstała w 2007 roku. Rolnik ma pozwolenie na budowę kolejnej tuczarni na 1500 stanowisk, jednak z powodu epidemii ASF zrezygnował z inwestycji
Pan Sylwester mówi, że najbardziej boli go, że gdy w sąsiednich Dawidach w czerwcu i lipcu wystąpiło kilkanaście ognisk, nie pojawili się naukowcy. Mieliby doskonałe pole do badań.
– Najwięcej ognisk w naszej okolicy było w tym roku w czerwcu i lipcu, czyli gdy producent świń, nie ma po co jechać w pole ani do lasu. Z kolei późnym latem i jesienią, gdy trwa skarmianie świeżym zbożem, potem siew, zbiory kukurydzy, a każdy jest w polu dziesięć razy dziennie, ogniska ustają. Musi być inny wektor. Nie rolnik – uważa Sylwester Dzyr.
Krzysztof Janisławski